Pierwsze kroki, mozolne i niezdarne. Po części walka z narzędziem a po części próba wygrzebania z pamięci tego, co w pracowni było naturalne i oczywiste.
Powinnam teraz napisać, że nic nie równa się prawdziwemu materiałowi, rzeczywistemu dotykowi, zapachowi gliny. Oczywiście, to zupełnie inny wymiar. Powinnam do tego tęsknić. Ale niestety, nie bardzo. Może splastikowiałam i zdigitalizowałam sobie mózg. Zapach gliny i wspomnienia z pracowni nadal mnie poruszają ale pamiętam też wykopywanie dziesiątek kilogramów podeschniętej gliny z betonowej wanny. Żeby jeszcze czystej gliny. Mnóstwo w niej było kamyczków i fragmentów gipsu. Trzeba było ją wtaszczyć na kawalet i utłuc ubijakiem. Niezłą miałam krzepę, ale i musiałam zawsze nosić przy sobie mocny krem do rąk... i nieprzyzwoicie krótkie paznokcie.
Teraz, na kanapie, bez ubijaka, bez kondycji w bicepsie, z lekkim sentymentem ale bez większego żalu wybieram ZBrusha, zdając sobie jednocześnie sprawę, że dużo łatwiej przyjdzie mi nauczenie się narzędzi niż powrót do wprawy w rzeźbieniu.
Czarny człowiek z białym kinolem, krótka impresja, wywołująca więcej wniosków i wspomnień niż sesja u Freuda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz